wtorek, 12 lutego 2013

Pasmo nieszczęśliwych zdarzeń kończące Rok Węża



                Wszystko na początku niepozornie wydawało się być zwyczajnym pechem. Po 16-godzinnej podróży do Krabi, w końcu dotarliśmy! Niestety miasto okazało się podstarzałym, opustoszałym kurortem. W 20 minut zobaczyliśmy chyba wszystkie najważniejsze atrakcje. Równie szybko pozbyliśmy się jetlaga – w związku z brakiem atrakcji posnęliśmy już o 22, czekając na wyprawę życia...


                Następnego dnia rano, w pełni szczęścia, podekscytowani udaliśmy się do oddalonego o około 20 km portu, z którego wypłynęliśmy do Ton Sai. Na tygodniową wspinaczkę,na którą już bardzo długo czekaliśmy. Przyjemna podróż long-boatem (taka tajska łódka, która jest głównym środkiem komunikacji na wybrzeżu Andamańskim), zdjęcia, śmiechy-chihy, w końcu upragnione wakacje. Nic bardziej mylnego.


                Wiedząc, że zarezerwowanie noclegu na wyspie graniczy wręcz z cudem (podróżujemy w szczycie sezonu, w dodatku zbliżał się Chiński Nowy Rok), zdecydowaliśmy się na pierwszy napotkany bungalow, który na dodatek, sądząc z opisu przewodnika Lonely Planet, był nad wyraz cudowny. Nie wiem w zasadzie czemu zdecydowałam się po raz kolejny na ten domek, ba, bambusową chatę, ze szparami w dachu, niską „piwnicą” (piwnicą nazywamy tutaj to, co dzieli podłogę od gruntu – domki zazwyczaj są ustawione na balach) ledwo co obmurowaną łazienką. 

Pozdrawiamy nasze mieszkanie w Warszawie

...
                Moje pierwsze przeżycie związane właśnie z bambusową chatą miało miejsce dokładnie w Wigilię dwa lata temu, na wyspie Koh Phi Phi, gdzie spragniona przygód, chciałam spędzić noc w tym szałasie. W nagrodę wykąpałam się w lokalnych ściekach (spływały na mnie z naszego prysznica), a w kosmetyczce znalazłam ogromnego karalucha – nad ranem uciekliśmy z naszego wątpliwie wspaniałego hotelu.
...

Bambusowy szałasik na Koh Phi Phi

                Zdecydowałam się właściwie od razu, kiedy tylko zobaczyliśmy, że Base Camp (zbiór opisanych szałasów) ma wolne bungalowy. Braliśmy wręcz „w ciemno”. I tak oto znaleźliśmy się w piekle. Jak tylko podjęliśmy decyzję o zamieszkaniu w bamboo-domach, od razu dotarł do mnie popełniony błąd. Przez cały dzień myślałam jedynie o tym, jak w nim zasnę. Postanowiłam zastosować metodę „dwa piwka i jakoś to będzie” i... poskutkowało! Usnęłam niemal od razu. Dopiero ok. godziny 2.30 obudził mnie Maciek, który zaczął krzyczeć „Natalka! Coś chodzi po naszym pokoju”. Po karaluchu na Phi Phi oraz pająku z włosami na nogach (tych sześciu pajęczych nogach) na Tioman Island spodziewałam się jedynie węża. Na szczęście mieliśmy moskitietrę, a nasz materac był położony mniej więcej  50 cm ponad ziemią. Wtedy zaczęły się rozmyślania... co to chodzi po pokoju, czy to coś mogłoby wejść na nasz materac, a do tego te wszystkie dziwne odgłosy (nasza chatka była w zasadzie w środku dżungli), robale przygrywały przez całą noc, a otwierając i zamykając oczy widziałam w zasadzie cały czas to samo – najbardziej przerażającą i czarną ciemność. Czułam wręcz, że to-niezydentyfikowane-coś podgryza mnie w nogę! Wtedy postanowiliśmy, że wyciągniemy nasze latarki! (A mamy ich całe mnóstwo dzięki  Energizerowi). Przez pierwsze pół godziny stosowaliśmy następującą strategię: wyłączyć latarki (oczywiście o elektryczności mogliśmy zapomnieć w tej budzie), nic nie mówić, czekać aż zacznie chodzić i ROZPOCZĄĆ ATAK. Wtedy zrobiliśmy zwierzęciu latarkową dyskotekę, sądzimy nawet, że nasze żyjątko dostało epilepsji. I tak w kółko (wkoło Macieju :D). Nagle naszym oczom ukazał się szczur, siedzący dumnie na szczycie plecaka. W zasadzie wtedy poczuliśmy ulgę. Ani to wąż, ani jadowity pająk, ani nic co mogłoby stanowić większe zagrożenie. Zastanawiam się nawet nad tym, czy ta niespodzianka nie uleczyła mojej ratofobii (na którą, wydaje mi się, cierpię już od dawna). Do świtu jakoś dotrwaliśmy, od 7 rano zaczęliśmy szukać nowego lokum.

Nie lubimy mnie w takich humorze :)


                Tak oto trafiliśmy do pięknego, ocementowanego pokoju z wiatrakiem i ogromnymi łóżkami. Warto dodać, że zapłaciliśmy za niego dokładnie tyle, co za nasz bambusowy szałas, w którym spędziliśmy tę pełną wrażeń noc. Pozornie wszystko przebiegało dobrze, choć ze wspinaczki z rana zrezygnowaliśmy, bo wszystkie ściany były wystawione na słońce (te północne są porośnięte przez drzewa), niestety sielanka skończyła się kolejnej nocy. Wtedy to, dopadło nas potworne zatrucie. Obudziliśmy się wręcz na „trzy-cztery”, nie wchodząc w szczegóły, nie zmrużyliśmy oka, aż do rana. Następny dzień cały przespaliśmy, a w tym naszą długo-wyczekiwaną wspinaczkę i skoki z klifów. Uznaliśmy, że nic na Ton Sai po nas.  

                Z półwyspem żegnaliśmy się w dość osobliwy sposób – przez wysłanego do nas (najprawdopodobniej) 5-cemntymetrowego karalucha, którego spotkaliśmy bawiącego się na naszych szczoteczkach do zębów. 

                To miejsce jest przeklęte! Jak trudno nam było się z niego wydostać! Wymarsz 5 rano (to jedyna godzina, o której możemy wyruszyć, by dotrzeć na jakiś sensowny prom „dalej”). Dotarliśmy do nabrzeża, gdzie wg naszych obliczeń miał być odpływ, a dokładnie jego maksimum. W tej JEDYNEJ kwestii się nie pomyliliśmy.  Na naszego rybako-żeglarza, albo po prostu posiadacza long-boat’a czekaliśmy około 30 minut. Poważnie wystraszeni – nasz autobus z sąsiedniego miasteczka miał wyruszyć za 20 minut. W końcu nasz „taksówkarz” pojawił się. Niestety do łodzi musieliśmy przejść po setkach metrach skał pokrytych mułem (z prawie trzydziestokilogramowymi plecakami, jeden z przodu, drugi z tyłu każdego z nas. Co więcej w jednym dzierżymy dwa laptopy, kindle i tableta...). Gdy w końcu dotarliśmy do naszej łajby okazało się, że Pan zamierza płynąć łódką bez żadnych świateł! Po co światła??! Na szczęście mieliśmy czołówki, które połowicznie oświetlałby to co przed nami, a raczej obok nas.. Przy wysiadce zamoczyliśmy się po pas, co tam, że przez następne kilkanaście godzin łapaliśmy (w sumie nieskutecznie) wilka - w klimatyzowanych autokarach i łódkach, Po kolejnej kilkunastogodzinnej podróży dotarliśmy do – czego jesteśmy w 100% pewni – raju! Koh Tao. I tak oto dzisiaj jestem już w połowie nurkiem :)

Muszlane bagtagi

Drodzy Rodzice i Dziadkowie (Szczególne pozdrowienia dla babci Wandzi - naszej wiernej fanki)

Dzieci bawią się świetnie, nic im nie dolega. Są zdrowe i najedzone. Powyższe posty mają jedynie na celu przedstawienie realiów podróżowania.

Kochamy Was i mocno całujemy,

Natalka i Maciek
 

2 komentarze:

  1. Czad! Ja bym sie zaplakala na smierc, na bank….i pomyslec ze nigdy nie spalam pod namiotem..hmmm ;-) Na pewno nie bylo Wam "letko", aleeee…czyta sie to wysmienicie! Pozdro 600

    OdpowiedzUsuń
  2. Po co wam aż dwa laptopy, tablet i kindle? :-D no a przecież jeszcze do tego smartfony :-D Sama elektronika to jakieś 10 kilo :-D

    OdpowiedzUsuń