Zaraz po tym, gdy
wylądowaliśmy na południu Tajlandii, po całonocnej podróży pociągiem i noclegu
w niezbyt urokliwym Krabi Town wyruszyliśmy do, jak to wyczytaliśmy w wielu
przewodnikach, raju. Hat Ton Sai nie jest co prawda wyspą, ale przez otaczające
ją klify można się tam dostać jedynie łodzią. I tak po 10 minutach i 10 złotych
mniej w kieszeni znaleźliśmy się w malutkiej zatoczce otoczonej pionowymi
ścianami o wysokości dochodzącej do 100 metrów. Na pierwszy rzut oka, gdy
zbliżaliśmy się do plaży wyglądało na to, że nie ma tam nic oprócz dżungli.
Docierając do lądu też niewiele się zmienia, w całym kurorcie jest raptem koło
10 resortów z bungalowami, 5 sklepów i kilku barów na plaży. Oprócz tego są tam
też 2 samochody i całe 50 metrów betonowej drogi.
|
Panorama plaży |
|
Główna droga prowadząca do centrum wioski |
Miejsce ukochali sobie,
jak to uznaliśmy, docześni hipisi, których rodzice zapewne siedzą teraz na Goa
(jest to takie miejsce w Indiach, które cieszyło się ogromną popularnością
wśród dzieci kwiatów w latach 70.) oraz maniacy wspinaczki – na Ton Sai jest
chyba z 1000 tras wspinaczkowych. Ci, którzy nas znają domyślają się, że totalnie
nie pasujemy do klimatu, który polega na wiecznym relaksowaniu się z jointem
(tutaj marihuanę palą nawet tajscy barmani w pracy :) w ustach, na hamaku, przy dźwiękach
reagge. Do głównych rozrywek tutejszych hipisów należy także oglądanie fire
show, który dzień w dzień oferuje ten sam repertuar. Ponadto uwielbiają występy
tak zwanych przez nas „kuglarzy”, którzy żonglują czym się da, bawią się
szklanymi kulami – pewnie część z Was zna to z Mam Talent – lub udają
linoskoczków próbując przejść po linie rozwieszonej na plaży. A my to wszystko
od kilku dni bacznie obserwujemy.
|
Lasy zalewowe na plaży obok, ujrzane po 30 min trekkingu przez dżunglę |
|
Nawet miejscowi wyglądają tu dziwnie :) |
Jest to miejsce idealne dla wszelkiej maści wegan
i innych ludzi prowadzących alternatywny tryb życia. Restauracje prześcigają
się z ofertą coraz to bardziej urozmaiconych dań typu organic food oraz
rodzajów herbat z organicznych plantacji, najlepiej z mlekiem sojowym. Na ile
to jest wszystko prawdą oceniamy sami. Mleko wydaje się być prosto od krowy,
herbaty ze zwykłej paczki, a dania wegetariańskie przygotowywane w mięsnym
bulionie. Wśród odwiedzających plażę dominuje też podejście eko, a hostele i
szkoły wspinaczkowe prześcigają się na metody bycia ekologicznym. Podczas wypraw
wspinaczkowych obowiązuje zakaz zabierania plastikowych butelek i
styropianowych opakowań na jedzenie, to wszystko szkółki zapewniają zbiorczo,
żeby ograniczyć ilość odpadów. Kilka barów organizuje też akcje sprzątania
plaży, oczywiście po wszystkim jest wspólna impreza z muzyką reggae i
marihuaną. Jak to wygląda z naszej strony? Plaże są brudne – ale cały czas
znośne, w porównaniu z hiszpańskimi. Gorzej jest w głębi lądu, tam – hulaj dusza
piekła nie ma. Przydomowe spalarnie śmieci, bo wywóz drogi, odpady walają się
wszędzie, bo kosze na śmieci nie istnieją. Próbowaliśmy znaleźć chociaż jeden,
ale skończyło się to tylko bieganiem z workiem śmieci po całej okolicy – bez rezultatu.
Każdy resort czy bar dba tylko o swoje, o teren wspólny nie dba nikt, ze
względu na brak lądowej drogi do reszty świata nie ma tu żadnych, choćby
prowizorycznych, służb komunalnych. Same bary i resorty też nie wyrażają
szczególnej chęci, żeby się skrzyknąć razem i zrobić coś dla natury. Nie wiemy
co na to nasi hipisi, którzy tak bardzo dbają o naturę, ale wydają się
niewzruszeni.
|
Standardowe śniadanie Europejczyków w Azji |
|
Jeden z wielu barów reggae na plaży |
Niestety jest tutaj również trochę drogo,
moglibyśmy nawet stwierdzić, że drożej niż na najbardziej popularnych tajskich
wyspach. Sklepy trzymają sztamę z barami i piwo wszędzie kosztuje tyle samo...6
zł za małą puszkę, za to najeść do pełna można się już za 15 zł, jednak to i
tak dużo więcej niż obiady za 6 zł zjadane przez nas Bangkoku.
Naszym zdaniem na Ton Sai panuje delikatna
hipokryzja, alternatywni hipisi zdają się zwracać uwagę tylko na te aspekty ich
stylu życia, które akurat im pasują, na resztę przymykają oko. Troszkę się
jednak od nich różnimy i nam osobiście ciężko było się odnaleźć w tym klimacie,
pić organiczną herbatę i słuchać koncertów reagge na żywo. Dlatego ruszamy już
niedługo na Koh Tao, do mekki nurków, gdzie zapewne spotkamy się z trochę innym
klimatem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz