poniedziałek, 4 lutego 2013

Khao San



Khao San Road – ulica, na której praktycznie każdy backpacker podróżujący po Azji Południowo-Wschodniej zaczyna swoją podróż. Największa tania sypialnia, centrum handlowe, burdel :) i imprezownia w tej części Azji. Swoją popularność wypracowała głównie bogatą ofertą tanich hosteli. Jeżeli nie wymaga się za dużo, nocleg może nas kosztować nawet 250 batów (25 zł) od osoby. Za taką cenę dostajemy pokoik wielkości skrytki pod schodami, w którym znajdziemy jedynie materac i wiatrak nad łóżkiem, zwykle tak wielki, że wydaje się jakby mógł wznieść nasz pokój w powietrze.

 
Na Khao San można kupić praktycznie wszystko i to za ułamek ceny europejskiej – uwielbiane szczególnie przez wiecznie pijanych Brytoli koszulki z markami miejscowych piw (największe marzenie Natalki), okulary Ray-Ban za 5-10 złotych (każdy się upiera, że oryginalne) czy wszelkiej maści tajskie potrawy za bezcen. No i oczywiście wszelkie najbardziej tandetne pamiątki w stylu małych figurek tuk-tuk’ów (miejscowe riksze) zrobionych z puszek po piwie, czy drewnianych żabek „rechoczących” gdy przejedzie się po nich drewnianą pałką :), usilnie wciskanych przez podstarzałe Tajki w czapkach, które naszym zdaniem wyglądają jak dopiero co przywiezione z Peru. To oczywiście nie wszystko, potrzebujemy amerykańskiego prawa jazdy albo jesteśmy za młodzi, żeby pić (alkohol w Tajlandii można kupować od 20. roku życia)?
 
Kupienie alkoholu w Bangkoku nie jest jednak problemem. Nigdy!

 Lewe dokumenty są tu dostępne na każdym kroku, za kilka dolców możemy nawet dostać dyplom ukończenia Harvardu ze zdjęciem. Przed nami długa i trudna podróż? Nic prostszego, dajemy iPod’a albo pendrive’a i za chwilę mamy go zapełnionego po brzegi najnowszymi produkcjami filmowymi albo dowolną muzyką. Popularnym towarem eksportowym Tajlandii są też garnitury, na każdym kroku idąc po Khao Sanie można usłyszeć „Guy, do you wanna suit?”, i w ten sposób za parę stów możemy się stać właścicielem szytego na miarę garnituru w dowolnym fasonie (dwie sztuki), koszuli i jedwabnego (podobno) krawatu.
 
Khao San słynie też z innego, nieco mniej miłego procederu, jest to ulica pań lekkich obyczajów, albo raczej można powiedzieć, że głównie panów biorących hormony żeńskie od urodzenia. „Panie”, zwane tu potocznie shemale’ami są dla mnie gołym okiem bardzo ciężkie do odróżnienia od prawdziwych Pań, tylko Natalka czasami rzuci, że to biodra za wąskie, albo nie ma cellulitu i wtedy już wiadomo, że najprawdopodobniej jest to facet i mam odwrócić wzrok. Podobno wynika to z tego, że kobieta w rodzinie tajskiej jest „bardziej dochodowa”, dlatego jak wyjdzie chłopiec to trzeba go przerobić, żeby mógł udawać prostytutkę. Prostytucja jest tu widoczna na każdym kroku, decydując się na zwykły masaż Tajki zawsze na końcu oferują tak zwany „happy ending” za około 50 złotych. Podobno J. A gdy w nocy zostanę sam na chwilę, gdy Natalka kupuje kolejne piwo w Seven Eleven (największa sieciówka sklepów typu Żabka na świecie) dziewczynom nie zajmuje to więcej niż 10 sekund, żeby zaproponować mi rozrywkę. Przez całą dobę na ulicy można też usłyszeć t Tajów wykonujących subtelne cmoknięcia ustami (ciężko to opisać), długo zastanawialiśmy się o co chodzi, w końcu okazało się, że jest to oferta „ping-pong show”, które można delikatnie opisać jako „gimnastyka waginalna”, faceci na widowni dostają paletki ping-pongowe i ich zadaniem jest odbić piłeczkę „wystrzeliwaną” przez Tajkę. Myślę, że więcej tu komentować nie trzeba z powódek etycznych, zainteresowanych zapraszamy do artykułu z Wikipedii.
 
Impreza na Khao Sanie nie kończy się nigdy, ona jedynie przenosi się z miejsca na miejsce. Mianowicie do północy wszyscy głównie piją przed sklepami – słynnymi Seven Eleven – które jak mówi legenda o Bangkoku są rozlokowane tak gęsto, że wychodząc z jednego można już zauważyć 2 kolejne. Musimy stwierdzić, że legenda jest prawdziwa, kiedyś próbowaliśmy wypić po jednym małym piwie w każdym Sevenie na naszej drodze, ale po około 2-3 km okazało się, że chyba nie przetrwamy tej próby. Po północy każda impreza przenosi się do pubów i klubów, gdyż, uwaga, w Tajlandii obowiązuje prohibicja, we wszystkich sklepach można kupić alkohol tylko rano i między 17 a 24. Jednak w praktyce oznacza to tylko dobry biznes dla miejscowych, którzy po północy wychodzą na ulice z workami z lodem wypakowanymi piwami i o dziwo taka forma kupowania alkoholu jest już legalna. O ile nam wiadomo. Jednak taka zabawa będzie nas kosztować już nie 45 batów za sztukę tylko 90. A ze względu na to, że w klubach cena nie jest wyższa to wszyscy uderzają właśnie tam, a impreza w nich spokojnie toczy się już do 5-6 rano, dzień w dzień.


 
Khao San ma oczywiście kilka poważnych wad. Nie uwłaszczając nikomu najbardziej irytujący są Brytyjczycy, grupa bardzo łatwa do rozpoznania – około 5-6 facetów, każdy z piwem i fajkiem, wydzierający się wniebogłosy, zwykle w identycznych koszulkach z napisem w stylu „One night in Bangkok” albo bardziej osobliwe w stylu „Pussy Patrol” i nigdy nie do spotkania w innej części miasta – oni tylko piją, 24 godziny na dobę. Denerwować mogą też wszechobecni kierowcy tuk-tuków machających do każdego z daleka i wykrzykujących „Tuk-tuk, sir?”. Gdy to nie działa zawsze spytają się gdzie idziesz i powie, że on Cię tam zawiezie szybciej. Gdy wymieni się nazwę dowolnego zabytku zwykle można usłyszeć, że taka świątynia dzisiaj jest zamknięta, ale nie musimy się martwić bo on nas wprowadzi. Oczywiście sytuacja gdy takie zabytki są zamknięte nie występuje, a kierowca nieźle na Was zarobi, przy okazji stracicie mnóstwo czasu bo zwykle obwiezie Was przez okoliczne sklepy z biżuterią, pamiątkami i garniturami, gdzie pięciu Tajów na raz będzie Wam wciskać wszystko. Do tego porównując Khao San dziś i 2 lata wcześniej, gdy byliśmy tu ostatnio, irytuje tłum, szczególnie po zmroku, gdy na ulicy stoi się w korkach ludzi, a przejście całego 500 metrowego odcinka drogi zajmuje chyba pół godziny. Z roku na rok amatorów backpackerskiego stylu podróżowania przybywa, a ulica już powoli nie jest w stanie ich pomieścić. Warto też dodać, że Tajlandia robi się coraz bardziej popularna wśród Polaków. Codziennie możemy usłyszeć „Stasiu, k****, patrz, k****, jaszczurka”. Stasiu zazwyczaj ma dziecko „na barana”, brzuch zwisa mu do ziemi, a w ręce dzierży browar.
 
Warto dodać też największą zaletę tego miejsca, którą mimo Brytoli i kilku innych denerwujących nacji, są ludzie. Wszyscy zawsze uśmiechnięci i życzliwi. Potrzebujesz pomocy przy znalezieniu jakiegokolwiek miejsca? Zawsze znajdzie się ktoś do pomocy. Ludzie są niezwykle otwarci, standardem są obcy ludzie podchodzący do Twojego stolika, żeby pogadać. Gdy nam się nudzi to też zajmuje to chwilę, żeby znaleźć nowych ludzi, którzy zrzucą się z Tobą na taksówkę, pójdą z Tobą na imprezę, czy nawet dołączą do Twojej podróży. Spotykaliśmy na swojej drodze wiele grup, które poznały się właśnie w Bangkoku i podróżują już ze sobą od kilku tygodni. To właśnie ludzie tworzą fantastyczny klimat tego miejsca – wiecznie zadowoleni i otwarci na wszystko.
 
Porównując Khao San z tym co widzieliśmy 2 lata temu dużo się zmieniło. Ulica stała się czysta, naganiacze mniej irytujący i łapczywi a żółci ludzie przestali pełnić tylko funkcję sprzedawców, ale także LICZNIE pojawiają się na ulicy jako turyści. Podczas naszego ostatniego pobytu Azjatów na Khao Sanie nie było w ogóle, teraz stanowią całkiem sporą grupę – królują Singapurczycy i Chińczycy (tak na oko). Z pewnym opóźnieniem i oni odkryli uroki biegania z plecakiem po mieście zamiast siedzenia w nudnych resortach. Aczkolwiek jeszcze, szczególnie do dziewczyn, nie doszło że ubiór w stylu sukni do kostek nie jest tutaj odpowiednim strojem na kolację, także często wyglądają zabawnie i wyróżniają się z tłumu.
 
Zmieniło się też mocno podejście Tajów do turystyki, nie tylko na Khao San ale i w całym Bangkoku. Nie są już tak łapczywi na każdy pieniądz, przez wyraźny w ostatnich latach skok cywilizacyjny trochę wyluzowali. Uznaliśmy, że bardzo łatwo ocenić łapczywość oraz potrzebę dorobienia kilku groszy ekstra, po tym jak długo czynne są wszystkie punkty usługowe. Pewnie wielu z Was zauważyło w Egipcie czy Turcji, że tam sklepy nie zamykają się prawie nigdy z nadzieją na zarobienie trochę więcej, i przy okazji wykorzystanie naiwności pijanych turystów (Ci z Was którzy nas odwiedzali, wiedzą jakie buble zwieźliśmy). Za to w rozwiniętych krajach turystycznych raczej nikt by już nie wpadł na pomysł, że trzymać sklep z pamiątkami otwarty do 5 and ranem. 2 lata temu było tutaj tak samo, także teraz ze zdziwieniem zauważyliśmy, że wiele punktów zamyka się koło północy. Ludzie nie mają już ochoty zarywać nocki dla paru batów, wychodzą na swoje w ciągu dnia. A wzrost zamożności da się wyraźnie zauważyć. Młode dziewczyny przy stoiskach zabijają wolny czas grając na najnowszych iPhone’ach - jeżeli macie iPhone’a 3G to jesteście już sto lat za Tajami J, wielu Tajów biega też po ulicy z nowymi tabletami siedząc na Facebook’u. Ogranicza się też zjawisko seksturystyki, kiedyś prostytutki i utrzymanki biegające ze starymi Europejczykami były zjawiskiem powszechnym, dzisiaj jest to znacznie mniej zauważalne. W końcu można zobaczyć młode Tajki chodzące ze swoimi tajskimi chłopakami w tym samym wieku, zamiast staruchów z Europy w zamian za parę groszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz