niedziela, 3 lutego 2013

Podróż życia (?)



                I tak oto zrobiliśmy pierwszy krok ku naszej wielkiej przygodzie. Udaliśmy się na Okęcie, gdzie nasz komitet pożegnalny pomachał nam na do widzenia. Sceptycznie nastawiona Natalka oraz uwielbiający latać Maciek wyruszyli w podróż.


                Już kilka miesięcy temu zdecydowaliśmy się na wybór Qatar Airways. Głownym determinantem było bezpieczeństwo. Trochę tańsze loty oferowali: Aeroflot (który lubi od czasu do czasu spaść) oraz Aerosvit  (który lubi upaść – linie są obecnie na skraju załamnia finansowego, samoloty przewoźników zostały zatrzymane m.in. na warszawskim Okęciu). Jednak mimo moich błagalnych próśb (subiektywny post pisze Natalka) wykupiliśmy przelot Qatarem, oczekując tym samym lotu życia.


Wg rankingu Skytrax Qatar Airlines są najlepszą linią na świecie (pierwsze miejsce w latach: 2011, 2012). Check-in zrobiliśmy przez internet, więc na lotnisku nie musieliśmy długo czekać. Byliśmy jednak zaskoczeni tym, że linie nie przewidują dla nas żadnych voucher’ów na jedzenie, czy spanie w Katarze, gdzie mieliśmy spędzić 9 godzin. Niewzruszeni tą wiadomością udaliśmy się na strefę bezcłową, gdzie znaleźliśmy raj na ziemi! Przy okazji każdemu polecamy to miejsce – wspaniały quiet room na prawo (dosyć daleko) od security check, na parterze. Byliśmy tam we 4 osoby – my plus dwójka młodych ludzi. Uraczyliśmy się 100 mililitrowym prezentem od naszego przyjaciela i ruszyliśmy do samolotu. Co ciekawe, Qatar Airways zaprasza gości na pokład już ponad godzinę przed lotem – wszystko odbywa się miło łatwo i przyjemnie. (Musimy wspomnieć o złym omenie, który pojawił się tuż przed wylotem, otóż okazało się, że odpadł nam nasz pierwszy bagtag! W porę jednak zorientowali się o tym pracownicy lotniska i otrzymaliśmy inne przywieszki.) Niestety, luksus katarskich linii postanowił zostać w Warszawie, a my musieliśmy stawić czoła niedogodnością standardowej klasy ekonomicznej (post jest subiektywny, co podkreślam). 


Główny problem polegał na tym, że obsługujące nas stewardessy były po prostu niezwykle nieprzyjemne. Zgodnie z celebrowaną od lat tradycją już po 30 minutach lotu musiałam udać się do toalety (Natalka lubi odwiedzać toaletę co około 30 minut, co w azjatyckich krajach bywa ciężkie, ale o tym później). Niestety, udało mi się to dopiero po 1,5h, kiedy to uprzejme Panie zdecydowały się odgrodzić przejście. Wtedy właśnie wraz z kilkunastoosobowym tłumem udałam się do jedynej czynnej i dostępnej dla nas toalety. Pragnę również napomnieć o drinkach, które dla nas – organizmów nie znoszących mocnych alkoholi były tak mocne, że wręcz śmiertelne! W drugim rzucie zdecydowaliśmy się wypić piwo (pamiętając o tym, co powtarza nam siostra Maćka – Agata, że „woda to napój dla zwierząt), i tu miłe zaskoczenie – otrzymaliśmy schłodzone puszki Heinekena.


Maciek również nie był pocieszony lotem: mało gier – jak stwierdził „takie gry to ja mam na telefonie”, ale za to wybór filmów i seriali był ogromny, ponad 1000 pozycji wliczając w to najnowsze pozycje kinowe. Ja jakoś sobie z tym poradziłam. 


Pisząc o locie, chcąc nie chcąc, muszę napomknąć o naszych wspaniałych rodakach. Od czasu pierwszych wyjazdów do Tunezji kompletnie nic się nie zmieniło! Solidarnie klaszczą w podzięce za lądowanie, głośno opowiadają o tym, ile to razy byli już w dalszej podróży oraz jaka ta Doha „mało przestrzenna” w porównaniu do Dubaju (to był cytat). Na szczęście spotkałam również dobrych doradców – koleżanka spytała mnie dokąd podróżujemy – zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że Tajlandia, Malezja, Korea, a później się zobaczy. Z grymasem na twarzy odpowiedziała, że jesteśmy głupi nie jadąc na Filipiny („bo tam jest super”). No tak, w końcu odległość taka jak z Polski do Syrii –pomyślimy.


Kiedy wysiedliśmy w Doha nie wiedziałam, w którą stronę patrzeć. Takiego miksu kulturowego nie można spotkać nigdzie oprócz lotnisk położonych w centralnej części globu (Katar, Emiraty). Taką właśnie opinię wielu osób podzielam! Od Szejko-wyglądającyh Panów w białych szatach, przez Afroameryknów, po zakryte po szyje Muzułmanki. Kiedy obserwacja nam się znudziła ruszyliśmy w wyprawę po lotnisku, i tu pierwsza niespodzianka! Kultury wschodu lubią prezentować oferowane jedzenie na zdjęciach. Katarczycy poszli krok dalej – prezentują swoje dania zrobione kilka tygodni wcześniej za lustrzaną witryną. Nikomu nie przeszkadza fakt, że kurczak jest już zielony, a ryż ma nogi i powoli ucieka z talerza. Białym smakuje. My wybraliśmy tradycyjny hinduski foodcourt, gdzie zjadłam po raz pierwszy w życiu tradycyjnie przyrządzone samosy. Będę je długo pamiętać! 


Dopiero po kilku godzinach pobytu na lotnisku zorientowliśmy się, że nie ma na nim głośników krzyczących „passanger flying to..”. Nawoływaczami są pracownicy lotniku, którzy wejdą raz do restauracji, raz do toalety pytając czy nie ma przypadkowo tu brakujących pasażerów. Dodam, że lotnisko w Katarze jest wielkości warszawskiego Okęcia...


Czas minął szybko, oprócz krążących dookoła postaci prosto z National Geographic (całe murzyńskie wioski czy tradycyjny arabskie rodziny z panią w burce w roli głównej) mogliśmy również korzystać z darmowego wi-fi, które nadawało się nawet do rozmów na Skajpie. Również lot minął w oka mgnieniu – wiedząc co nas czeka w Bangkoku postanowiliśmy odespać zarwaną noc. Niestety, podczas kilkunastominutowych pobudek nie mogliśmy liczyć na kilkukrotnie wzywaną obsługę (kto do licha nie podaje piwa spragnionym backpackerom ruszającym na Bangkok?! – dodam, że nie byliśmy nietrzeźwi...ewentualnie wyglądaliśmy na osoby poniżej 18. roku życia).

Po sześciogodzinnym locie znaleźliśmy się prosto w dwugodzinnej kolejce do tzw. immigration office. Mimo wszystko piątka dla Radka Sikorskiego (koniecznie zajrzyjcie w ten link! Podesłał go nam dzisiaj Mario - nasz przyjaciel, nie ten sam od 100ml-ych prezentów), który po wielu latach postarał się o bezproblemowy wjazd dla Polaków (do tej pory wraz z obywatelami m.in. Bhutanu, Andorry i San Marino ubiegaliśmy się o wizę „on arrival”, za którą płaciliśmy 100zł i musieliśmy zadeklarować m.in miliardy w gotówce).
I tak oto siedzimy w sercu Tajlandii – w Bangkoku przy Khao San Road, gdzie stopni jest 30, mimo późnego wieczoru.

2 komentarze: