Najcięższą
chwilą w podróży jest moment kiedy uświadamiasz sobie, że wycieczka dobiega
końca. Podczas naszej krótkiej, bo miesięcznej mini-wyprawy/wakacji, ta właśnie
myśl ciągle gdzieś krążyła nam po głowie, stąd chyba jeszcze trudniej było nie
myśleć o powrocie i po prostu cieszyć się wszystkim dookoła.
Za
ostatni cel obraliśmy sobie Malezję. Co nieco o wycieczce na Langkawi wspomniał już
Maciek. Tak jak pisaliśmy, pojechaliśmy tam głównie dlatego, że świetnie żyło
nam się z „naszymi” Holendrami. Byli zaskakująco podobni do nas – te same
zainteresowania, podobne studia, super poczucie humoru – to właśnie to czego nam było trzeba! Do tej
pory na naszej trasie spotykaliśmy (w przeważającej części) ludzi skrajnie
różniących się od nas: albo młodych studenciaków, którzy w zasadzie jedyne co
chcieli zwiedzić w Azji to puby i kluby, albo niewiadomo-skąd-mających fundusze
podróżników, odkrywających siebie, szukających sposobu na życie przez długie
miesiące. Prawdą jest, że i z nimi się dobrze dogadywaliśmy, jednak nie było to
towarzystwo, z którym moglibyśmy spędzać całe dnie czy tygodnie. Stąd Holendrzy
spadli nam jak manna z nieba!
Caspar, Nikki i Natalka jako Merliony - pół lwy, pół ryby |
Od
razu jak przyjechaliśmy na Langkawi zostaliśmy przytłoczeni klimatem polskiego
kurortu. Ta wyspa to nic innego jak nasz polski wspaniały
Kołobrzeg/Ciechocinek/Rabka, cokolwiek z wyżej wymienionych. Niestety, lata
świetności wyspa ma już dawno za sobą, a obecnie kusi turystów głównie tym, że
cały jej obszar to strefa duty-free. Ten niewątpliwy przywilej pozwolił nam w
końcu wypić (dosyć) tanie piwo. Niestety, codziennie padało, tak więc i z
przywileju korzystaliśmy dosyć często :)
Rozegraliśmy z Holendrami chyba wszystkie możliwe gry i nadrobiliśmy zaległości
z książkami. Mimo wszystko już po pierwszym dniu mieliśmy dość ogarniającej nas
nudy. Postanowiliśmy postawić się pogodzie i wypożyczyć samochód. Z tego co
wiemy jesteśmy prekursorami tego przedsięwzięcia w Azji – jazda po lewej
stronie, wszędzie wymijające nas motocykle, dzieciaki na drodze grające w piłkę
i inne, podobne atrakcje.
Rodzice |
Dzieci |
Wybraliśmy
wersję ekonomiczną – samochód marki Proton. Nie wiem, może Panowie słyszeli o tej marce gdziekolwiek, ale ja nigdy
(dodam, że Maciek również)! Jest to marka malajska i sądząc po liczbie
samochodów, bardzo szanowana przez obywateli Malezji. Wczuwając się w klimat
lokalesów wzięliśmy model, za który zapłaciliśmy jedyne 70zł za cały dzień
jazdy, z ubezpieczniem (koszt rozłożył się na naszą czórkę). Benzyny zużyliśmy 5
litrów (w Malezji benzyna jest subwencjonowana przez rząd i kosztuje 1,9zł/l).
Wypadło to dość ekonomicznie w porównaniu z taksówkami na wyspie - podróż w
jedną stronę przez wyspę kosztuje około 40 zł! A my wyspę zjechaliśmy wzdłuż i wszerz.
Nasza rakieta |
Samochód był
niczego sobie. Silnik 0,66 (a teren górzysty), bez wspomagania, ale za to z
przyciemnianą przednią szybą! Mieliśmy też problem z zapięciem pasów, przyspieszeniem
(czyt. wyprzedzaniem skuterów) i hamulcami. Ale na szczęście już po kilkunastu
minutach nasz kierowca – Caspar „wyczuł samochód” i jakoś się toczyliśmy i
wtaczaliśmy. Nie trudno było zauważyć, że największy problem miał z wymijaniem
(i wyprzedzaniem) lewą stroną – nie czuł kompletnie odległości i kilka razy
prawie zaryliśmy o inne samochody. Ubezpieczenie obejmowało jednak wszystkie
wypadki i pokusa nadużycia
rosła z każdą chwilą (nie rozpisując się o pomysłach, które przychodziły nam do
głowy). Kolejnym problemem były gałki – te do włączania kierunkowskazu. Za
każdym razem gdy skręcaliśmy, zamiast kierunku mieliśmy włączone wycieraczki –
do tego Caspar nie przywykł przez cały dzień.
Zwiedziliśmy
dużo nieciekawych rzeczy. Jak wspomniałam Langkawi to kurort, a w kurorcie
zazwyczaj ceny są dosyć wysokie. W malezyjskim kurorcie jest tak samo. Naszą
trasę wyznaczyliśmy na podstawie mapki, którą dostaliśmy gdzieś między czasie
na Langkawi (a nie podstawie przewodników, jak zazwyczaj robimy). I tak oto
rozpoczęliśmy naszą fascynującą wycieczkę w... supermarkecie. Przeszyliśmy,
nacieszyliśmy oczy i postanowiliśmy przejechać się cable car’em – czyli taki
wyciągiem, który wjeżdża na szczyt jednej z gór, z której można podziwiać widok
na wyspę. Niestety, widoku nie podziwialiśmy – cena dla Malezyjczyków 15zł, dla
turystów 30zł. Zdecydowanie nie mieściło się to w naszym budżecie, szczególnie
uwzględniając fakt podziału (rasowego?). Na szczęście lokalny zarządca pomyślał
o wszystkich – łącznie z tymi którzy bali się wjechać na górę – dla nich
postawił kino 5D, tuż obok wejścia dla cable car. Cena taka sama (podział
również obowiązuje). Seans trwa 10 minut. Na tę atrakcję również się nie
zdecydowaliśmy.
Na szczęście później
mieliśmy jechać na wodospady. Jak już wspomniałam o turystów zadbano na
Langkawi juz dobre kilkanaście lat temu, stąd na wodospady prowadzą betonowe
schody, a przy samej „atrakcji” wybetonowane jest już wszystko dookoła,
przygotowane miejsca na lunch pod daszkiem, toaleta. Wycieczką na łono natury
tego bym nie nazwała. Co najbardziej na sfrustrowało i stało się definitywnym
bodźcem do ucieczki były dosyć głośne strzały, które usłyszeliśmy. Jak się
okazało Malezyjczycy strzelają do małp – co smutne – nie po to by je
odstraszyć, a po to by je zabić. Oczywiście spytałam czemu tak robią. Okazało
się, że monkey not good for tourist.
Zdecydowaliśmy, że nic tam po nas i postanowiliśmy pojechać do największej
atrakcji na całej wyspie – wielkiego orła. Jego atrakcyjność jest wątpliwa,
niemniej jednak ptak jest tak brzydki, a my tak bardzo lubujemy się w kiczu, że
musieliśmy tam pojechać. Pomnik nas nie zawiódł :)
Wodospadowa zjeżdżalnia |
Uroczy pomnik - atrakcja Langkawi. Do kupienia w każdej wersji jako pamiątka |
Myślę, że
najciekawszą atrakcją wycieczki była wizyta w McDonaldzie – pierwszy raz od
miesiąca zjedliśmy cheesburgera i byliśmy wniebowzięci. Szczególnie dlatego, że
wbrew naszym założeniom, jedzenie na wyspie było potwornie drogie. Przeszliśmy
więc w tryb zarządzania kryzysowego i jedliśmy obiady „na pół”, a takie
rozwiązanie ma same plusy :)
Jak już się
wcześniej przekonaliśmy, Malezja słynie z WYŚMIENITEGO jedzenia hinduskiego.
Jako zwolennicy tej właśnie kuchni, mimo wysokich cen, codziennie staraliśmy coś
zjeść w hinduskich restauracjach. Zastanawiamy się jak bardzo różni się kuchnia
indyjska serwowana poza Indiami, od tej lokalnej. Tych, którzy Indie zwiedzili
prosimy o odpowiedź :).
A tak przy okazji, które hinduskie restauracje w Warszawie polecacie? Naszym
zdecydowanym faworytem jest Spice Garden
na Ursynowie.
Chyba ogarnia
nas lekka tęsknota za polskim jedzeniem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz