środa, 13 marca 2013

Kurort Langkawi (Malezja)



                Najcięższą chwilą w podróży jest moment kiedy uświadamiasz sobie, że wycieczka dobiega końca. Podczas naszej krótkiej, bo miesięcznej mini-wyprawy/wakacji, ta właśnie myśl ciągle gdzieś krążyła nam po głowie, stąd chyba jeszcze trudniej było nie myśleć o powrocie i po prostu cieszyć się wszystkim dookoła.

                Za ostatni cel obraliśmy sobie Malezję. Co nieco o wycieczce na Langkawi wspomniał już Maciek. Tak jak pisaliśmy, pojechaliśmy tam głównie dlatego, że świetnie żyło nam się z „naszymi” Holendrami. Byli zaskakująco podobni do nas – te same zainteresowania, podobne studia, super poczucie humoru – to właśnie to czego nam było trzeba! Do tej pory na naszej trasie spotykaliśmy (w przeważającej części) ludzi skrajnie różniących się od nas: albo młodych studenciaków, którzy w zasadzie jedyne co chcieli zwiedzić w Azji to puby i kluby, albo niewiadomo-skąd-mających fundusze podróżników, odkrywających siebie, szukających sposobu na życie przez długie miesiące. Prawdą jest, że i z nimi się dobrze dogadywaliśmy, jednak nie było to towarzystwo, z którym moglibyśmy spędzać całe dnie czy tygodnie. Stąd Holendrzy spadli nam jak manna z nieba! 
Caspar, Nikki i Natalka jako Merliony - pół lwy, pół ryby

                Od razu jak przyjechaliśmy na Langkawi zostaliśmy przytłoczeni klimatem polskiego kurortu. Ta wyspa to nic innego jak nasz polski wspaniały Kołobrzeg/Ciechocinek/Rabka, cokolwiek z wyżej wymienionych. Niestety, lata świetności wyspa ma już dawno za sobą, a obecnie kusi turystów głównie tym, że cały jej obszar to strefa duty-free. Ten niewątpliwy przywilej pozwolił nam w końcu wypić (dosyć) tanie piwo. Niestety, codziennie padało, tak więc i z przywileju korzystaliśmy dosyć często :) Rozegraliśmy z Holendrami chyba wszystkie możliwe gry i nadrobiliśmy zaległości z książkami. Mimo wszystko już po pierwszym dniu mieliśmy dość ogarniającej nas nudy. Postanowiliśmy postawić się pogodzie i wypożyczyć samochód. Z tego co wiemy jesteśmy prekursorami tego przedsięwzięcia w Azji – jazda po lewej stronie, wszędzie wymijające nas motocykle, dzieciaki na drodze grające w piłkę i inne, podobne atrakcje. 
Rodzice

Dzieci


                Wybraliśmy wersję ekonomiczną – samochód marki Proton. Nie wiem, może Panowie słyszeli o tej marce gdziekolwiek, ale ja nigdy (dodam, że Maciek również)! Jest to marka malajska i sądząc po liczbie samochodów, bardzo szanowana przez obywateli Malezji. Wczuwając się w klimat lokalesów wzięliśmy model, za który zapłaciliśmy jedyne 70zł za cały dzień jazdy, z ubezpieczniem (koszt rozłożył się na naszą czórkę). Benzyny zużyliśmy 5 litrów (w Malezji benzyna jest subwencjonowana przez rząd i kosztuje 1,9zł/l). Wypadło to dość ekonomicznie w porównaniu z taksówkami na wyspie - podróż w jedną stronę przez wyspę kosztuje około 40 zł! A my wyspę zjechaliśmy wzdłuż i wszerz.
Nasza rakieta


Samochód był niczego sobie. Silnik 0,66 (a teren górzysty), bez wspomagania, ale za to z przyciemnianą przednią szybą! Mieliśmy też problem z zapięciem pasów, przyspieszeniem (czyt. wyprzedzaniem skuterów) i hamulcami. Ale na szczęście już po kilkunastu minutach nasz kierowca – Caspar „wyczuł samochód” i jakoś się toczyliśmy i wtaczaliśmy. Nie trudno było zauważyć, że największy problem miał z wymijaniem (i wyprzedzaniem) lewą stroną – nie czuł kompletnie odległości i kilka razy prawie zaryliśmy o inne samochody. Ubezpieczenie obejmowało jednak wszystkie wypadki i pokusa nadużycia rosła z każdą chwilą (nie rozpisując się o pomysłach, które przychodziły nam do głowy). Kolejnym problemem były gałki – te do włączania kierunkowskazu. Za każdym razem gdy skręcaliśmy, zamiast kierunku mieliśmy włączone wycieraczki – do tego Caspar nie przywykł przez cały dzień.


Zwiedziliśmy dużo nieciekawych rzeczy. Jak wspomniałam Langkawi to kurort, a w kurorcie zazwyczaj ceny są dosyć wysokie. W malezyjskim kurorcie jest tak samo. Naszą trasę wyznaczyliśmy na podstawie mapki, którą dostaliśmy gdzieś między czasie na Langkawi (a nie podstawie przewodników, jak zazwyczaj robimy). I tak oto rozpoczęliśmy naszą fascynującą wycieczkę w... supermarkecie. Przeszyliśmy, nacieszyliśmy oczy i postanowiliśmy przejechać się cable car’em – czyli taki wyciągiem, który wjeżdża na szczyt jednej z gór, z której można podziwiać widok na wyspę. Niestety, widoku nie podziwialiśmy – cena dla Malezyjczyków 15zł, dla turystów 30zł. Zdecydowanie nie mieściło się to w naszym budżecie, szczególnie uwzględniając fakt podziału (rasowego?). Na szczęście lokalny zarządca pomyślał o wszystkich – łącznie z tymi którzy bali się wjechać na górę – dla nich postawił kino 5D, tuż obok wejścia dla cable car. Cena taka sama (podział również obowiązuje). Seans trwa 10 minut. Na tę atrakcję również się nie zdecydowaliśmy.

Na szczęście później mieliśmy jechać na wodospady. Jak już wspomniałam o turystów zadbano na Langkawi juz dobre kilkanaście lat temu, stąd na wodospady prowadzą betonowe schody, a przy samej „atrakcji” wybetonowane jest już wszystko dookoła, przygotowane miejsca na lunch pod daszkiem, toaleta. Wycieczką na łono natury tego bym nie nazwała. Co najbardziej na sfrustrowało i stało się definitywnym bodźcem do ucieczki były dosyć głośne strzały, które usłyszeliśmy. Jak się okazało Malezyjczycy strzelają do małp – co smutne – nie po to by je odstraszyć, a po to by je zabić. Oczywiście spytałam czemu tak robią. Okazało się, że monkey not good for tourist. Zdecydowaliśmy, że nic tam po nas i postanowiliśmy pojechać do największej atrakcji na całej wyspie – wielkiego orła. Jego atrakcyjność jest wątpliwa, niemniej jednak ptak jest tak brzydki, a my tak bardzo lubujemy się w kiczu, że musieliśmy tam pojechać. Pomnik nas nie zawiódł :)

Wodospadowa zjeżdżalnia

Uroczy pomnik - atrakcja Langkawi. Do kupienia w każdej wersji jako pamiątka
 
Myślę, że najciekawszą atrakcją wycieczki była wizyta w McDonaldzie – pierwszy raz od miesiąca zjedliśmy cheesburgera i byliśmy wniebowzięci. Szczególnie dlatego, że wbrew naszym założeniom, jedzenie na wyspie było potwornie drogie. Przeszliśmy więc w tryb zarządzania kryzysowego i jedliśmy obiady „na pół”, a takie rozwiązanie ma same plusy :)

Jak już się wcześniej przekonaliśmy, Malezja słynie z WYŚMIENITEGO jedzenia hinduskiego. Jako zwolennicy tej właśnie kuchni, mimo wysokich cen, codziennie staraliśmy coś zjeść w hinduskich restauracjach. Zastanawiamy się jak bardzo różni się kuchnia indyjska serwowana poza Indiami, od tej lokalnej. Tych, którzy Indie zwiedzili prosimy o odpowiedź :). A tak przy okazji, które hinduskie restauracje w Warszawie polecacie? Naszym zdecydowanym faworytem jest Spice Garden na Ursynowie.
Chyba ogarnia nas lekka tęsknota za polskim jedzeniem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz