niedziela, 14 lipca 2013

Reaktor strachu – prawdy i mity o Czarnobylu, część 1



Pomysł wyjazdu na Ukrainę pojawił się w momencie powrotu z Korei, a dokładniej wracania z Korei. W chwili gdy zdecydowaliśmy się „uciekać” zadzwoniłam do naszej przyjaciółki – Ady i oznajmiłam, że wyjeżdżamy. Nie spotkałam oporu, namówiliśmy jeszcze dwójkę naszych kolegów – Łukasza i Fiftiego i zaczęliśmy planować :)

Pod reaktorem nr 4 Łukasz, ja, Maciek, Fifty, Ada

                Najistotniejszym punktem naszej wyprawy na Wschód był oczywiście Czarnobyl. Już od kilku lat planowaliśmy tam pojechać, i wreszcie oto nadarzyła się wspaniała okazja! Nie rozmyślając wiele i nie słuchając sugestii rodziny postanowiliśmy wykupić wycieczkę. Takie podejście jest najlepsze – zarezerwować wyjazd spontanicznie. Gdy tylko zaczęliśmy obwieszczać nasze plany pojawiły się wątpliwości ze strony naszych bliskich: że niebezpiecznie, że może nam się coś stać, setki pytań po co tam jechać, rzekome przeciwwskazania dotyczące kobiet, które w przyszłości chcą mieć dzieci itd. Wycieczkę wykupiliśmy w jednej z kijowskich firm Solo East Travel - podobno jedna z najlepszych, a i nasze doświadczenie to potwierdza.
Przed wycieczką warto się wybrać do muzeum poświęconemu katastrofie (w Kijowie), gdzie możemy zobaczyć m.in. świnię z ośmioma nogami





                Wycieczkę dobrze jest  zarezerwować z wyprzedzeniem ponieważ po pierwsze miejsca mogą się rozejść (liczba osób, która dziennie może wjechać do zony jest limitowana), a po drugie im wcześniej, tym taniej. Rezerwując z miesięcznym wyprzedzeniem zapłaciliśmy 130$ za osobę. Drogo? Innego sposobu na wjazd nie ma. Wydaje nam się, że większość tej kwoty trafia do rządu. Czarnobyl to takie państwo w państwie, jego utrzymanie jest bardzo drogie, a wjazd jest ściśle regulowany, stąd opłaty administracyjne są dosyć wysokie. Oczywiście niemałą część tej sumy zgarnia biuro podróży. Wycieczka do Czarnobyla jest jedyna w swoim rodzaju, unikatowa na skalę światową, więc czemu nie narzucić wyższej ceny?

Wjazd do Czarnobyla - pierwszy przystanek za bramkami

                W mailu dostaliśmy informację o tym co ze sobą wziąć i jak się ubrać. Co mnie zaskoczyło, do strefy można wjechać ze wszelką elektroniką i bez problemu można wszędzie robić zdjęcia. Nasz przewodnik Nikolai – zapalony fotograf wręcz do tego zachęcał, a zatem skorzystaliśmy i wróciliśmy z ponad setką zdjęć. Ubrać mieliśmy się w bluzki z długim rękawem, długie spodnie i zakryte buty. W Czarnobylu atakują nas trzy rodzaje promieniowania: alfa – o małej przenikalności, beta, przed którym teoretycznie możemy się uchronić ubraniem i gamma, które przenika przez wszystko. My trafiliśmy w pogodę idealnie, ale planując wyjazd warto wziąć to pod uwagę.

Pomnik wybudowany przez strażaków (za ich własne pieniążki), ku chwale poległym strażakom w Czarnobylu
                W mailu dostaliśmy też informację kiedy i gdzie jest zbiórka. Wycieczka rozpoczęła się o godzinie 9.00 w centralnym punkcie Kijowa i wtedy pojawił się pierwszy problem – okazało się, że Łukasz wpisał w formularzu, który mieliśmy wypełnić przed wyjazdem zły numer paszportu, a dokładnie jedną cyfrę. Przewodnik zakomunikował nam, że możemy tę sprawę rozwiązać na dwa sposoby: albo przekupić strażnika przy wjeździe do zony, co mogłoby być dosyć ryzykowne, bo nie każdy idzie na ustępstwa, albo zapłacić 60zł i załatwić problem legalnie czyli zmienić cyfrę, która następnie została opatrzona pieczątką i podpisem jakiejś ważnej figury. Wybraliśmy opcję drugą, dodam, że obydwie kosztowały tyle samo.

Czarnobylskie bezkresy

                Po wejściu do autokaru drugi przewodnik pokazał nam jaki poziom promieniowania wskazuje licznik Geigera w centrum Kijowa – 0.13 do 0.15 (tzw. naturalny poziom ekspozycji napromieniowanie)  – jak się okazało był on dużo wyższy niż w mieście Czarnobylu... Podróż „umilał” nam amerykański film o katastrofie w Czarnobylu, który kilka rzeczy nam wyjaśnił, ale też pozostawił wiele pytań.
Pomiar pod reaktorem


Maciek z licznikiem Geigera pod reaktorem 4.
                Trochę faktów mniej lub bardziej ciekawych: do katastrofy doszło 26 kwietnia 1986 w reaktorze jądrowym, w czwartym bloku elektrowni atomowej, która była zlokalizowana nie jak się błędnie uważa w Czarnobylu, a w Prypeci – o czym zresztą pisaliśmy w jednym z poprzednich postów – Nowy wspaniały świat, który z resztą chcielibyśmy dzisiaj zweryfikować, bo bredni o Czarnobylu w internecie jest w brud! Tego dnia doszło „jedynie” do pożaru i błyskawicznego rozprzestrzenienia się promieniowania, a nie doszło do wybuchu – i Bogu dzięki, bo tego mogłaby nie przeżyć nie tylko Ukraina, ale i duża część Europy. Promieniowanie i tak rozprzestrzeniło się na duży jej kawałek, jednakże władze zapewniały, że wszystko jest w porządku i pod kontrolą. Na poniższym filmiku możecie zobaczyć jak przemieszczała się chmura.


 Babcia Maćka opowiadała nam, że oglądała w tym czasie propagandowe programy w telewizji, które pokazywały jakiegoś ważnego ukraińskiego polityka, który stojąc nad zbiornikiem wodnym w Prypeci zapewnia, że nic nie jest skażone. Urzędnik nawet wyłowił wtedy suma i zapewnił, że zaraz zje go na kolację z żoną. Oczywiście było to ogromne kłamstwo, a tak przy okazji czarnobylskie, zmutowane, przeogromne sumy są obowiązkowym punktem wycieczki. Do wybuchu nie doszło tylko i wyłącznie dlatego, że wytypowano kilkuset „śmiałów”, którzy nie mając wyboru musieli pojechać do zony. Część z nich zrzucała radioaktywne śmieci z dachu budynku, które jak nam się wydaje zostały zalane na dole betonem. Pracować na dachu można było jedynie przez kilka minut – promieniowanie było tam za wysokie, aby pozostać dłużej. Każdy robotnik dostawał pełen osprzęt – oprócz narzędzi pracy otrzymali specjalne maski oraz ołowiane kamizelki, które ważyły kilkadziesiąt kilogramów. Gorszą robotę wykonywali górnicy zwiezieni z całego kraju. To oni mieli bezpośrednio zapobiec katastrofie i wybuchowi reaktora. Obawiano się, że stopione rdzenie reaktora czwartego przetopią beton i zetkną się z wodami gruntowymi – wtedy wszystko by wybuchło i skaziło prawie całą Europę na dziesiątki lat. Górnicy musieli wykopać ogromny dół pod reaktorem. W pierwotnym planie mieli tam wsadzić specjalne urządzenie chłodzące, ale ostatecznie dolali tam kolejną warstwę betonu. Jakimś cudem nie doszło do katastrofy, a napromieniowani pracownicy otrzymali premię oraz uścisk dłoni szefa sztabu kryzysowego. Skutki katastrofy usuwano przez ponad 8 miesięcy, a do pracy zatrudniono 5 000 osób. Do tej pory mówi się jedynie o ofiarach, które zginęły bezpośrednio na skutek pożaru w reaktorze. Dane nie obejmują osób, które zmarły na skutek choroby popromiennej.

Reaktor 4 z drugiej, mniej odwiedzanej strony

Elektrownia w pełnej okazałości

                W dzień katastrofy w Prypeci wszystko funkcjonowało jak zwykle. Gdzieniegdzie mówiło się, że w elektrowni wybuchł pożar, ale to nic groźnego. Niektórzy czuli też w ustach dziwny metaliczny posmak, ale nikt nie wnikał dlaczego. Dzień po awarii, około godziny 9.00, do miasta wjechało 1000 autobusów i kilkanaście pociągów.  Pięćdziesiętnotysięczne miasto miało 5 godzin na ewakuacje. Oczywiście, z założenia miała być ona jedynie czasowa, jednak już po kilku tygodniach władze zorientowały się, że do Prypeci nikt nie wróci. Osoby, które opuściły miasto dostały od państwa skromne mieszkania pod Kijowem, o innych benefitach nic nam nie wiadomo...
Wjazd do miasta Prypeć

 Tuż po katastrofie na miejsce przylecieli dziennikarze, którzy próbowali robić zdjęcia elektrowni. Większość zdjęć jednak wyszła w dziwny sposób prześwietlona - promieniowanie było tak silne, że zdjęcia zrobione z helikopterów miały na dole ciemne paski - jakby uchwyciły parujące promieniowanie.
Reaktor tuż po wybuchu Źródło:news.kievukraine.info


1 komentarz:

  1. jak odroznic napromieniowany mech od nienapromieniowanego mchu?

    OdpowiedzUsuń